„Wysyłaliśmy listy, bo nie było maili. A jak się pojawiły maile, to zaraz potem ukradli nam komputer (śmiech).” – wywiad poświęcony pierwszym latom działalności organizacji
Z okazji trzydziestolecia istnienia Centrum Edukacji Obywatelskiej publikujemy pierwszy z okolicznościowych wywiadów poświęconych naszej historii przeprowadzony z Alicją Pacewicz, jedną ze współzałożycielek CEO.
Wojciech Albiński: Alicjo, spotkaliśmy się na rozmowę czy raczej Twoją opowieść o początkach Centrum Edukacji Obywatelskiej. Powiedzmy, że to będzie krótka historia pierwszej dekady CEO. To jaki był ten początek?
Alicja Pacewicz: No właśnie, nie tylko my wtedy zaczynaliśmy. Namawiam czytelniczki i czytelników, aby na powstanie CEO patrzeć jak na historię rozwoju systemu oświaty, który startował z komunistycznej przeszłości. Z kosmosu. Po 1989 roku nie było przecież wiadomo, gdzie skończymy i widzę te pierwsze lata po przełomie jako wielkie porządki. Mieliśmy wtedy wiarę, że szkoła, która podlegała bezwzględnej indoktrynacji musi prowadzić mądrą i angażującą edukację obywatelską, aby dokonały się zmiany, które zaczęły się przy Okrągłym Stole, a postulowane były od czasów Solidarności. Tymczasem nie było przecież podręczników i programów do edukacji obywatelskiej, a nauczyciele mieli problem z wiarygodnością, bo jeszcze w poprzednich semestrach uczyli o przyjaźni polsko-radzieckiej. Trzeba było wymyślić, jak sprawić, by uczennice i uczniowie poczuli się młodymi obywatelami III RP. Odpowiadano na to pytanie zarówno na poziomie szkół, jak i na poziomie ministerstwa, gdzie w departamencie do spraw kształcenia i doskonalenia, którego dyrektorem był Jacek Strzemieczny. Przy współpracy z Columbus University z Ohio powstawały materiały edukacji obywatelskiej. Kilkanaście świetnych osób, w tym nauczyciele i nauczycielki z całej Polski stworzyło najpierw programy nauczania dla szkół podstawowych i średnich, a potem scenariusze i towarzyszące im materiały pomocnicze. W dużym skrócie można powiedzieć, że z tych działań wywodzi się CEO.
A co się działo wtedy w szkołach?
Bywało różnie. Szukaliśmy energii i aktywnych nauczycieli i nauczycielek, którzy chcieli inaczej uczyć. To było kluczem. To się udało. Nie dlatego, że nasze pomysły były tak dobre, ale dlatego, że uczące osoby poczuły się w swojej szkole jak u siebie. Pokochały program edukacji obywatelskiej. Chwilę potem narodził się program Kształcenie Obywatelskie w Szkole Samorządowej, czyli edukacja samorządowa.
Reforma samorządowa była dwa lata później w 1996, a KOSS i CEO to 1994.
Tak, ale prace nad tą reformą trwały długo. I od początku proponowano, by edukacja przeszła w ręce samorządów lokalnych. Do 1996 roku miasta i gminy mogły w ramach pilotażu przejąć dobrowolnie zadania edukacyjne na swoim terenie. My przekonywaliśmy, że decentralizacja to jest to coś, co może wzmocnić demokrację. Wzmocnić, a być może nawet uratować, jak się okazało po dekadach. Samorząd zresztą wyraźnie chciał solidnej edukacji obywatelskiej, bo w ten sposób mógł aktywizować mieszkańców i kształcić swój przyszły elektorat.
I jak to było robione?
Profesor Krzysztof Kiciński napisał wtedy dobre minimum programowe do przedmiotu wiedza o społeczeństwie, eleganckim, prostym językiem, które sprowadzało się do wartości: wolności, równości i praw człowieka. Wtedy jeszcze w ogóle nie mówiło się o prawach człowieka. A po drugiej stronie już działali nauczyciele i nauczycielki, którzy mieli na tyle dużo wolności, by ten program dalej realizować po swojemu.
Czy ekipa która później stworzyła CEO, była wtedy jeszcze w ministerstwie czy już w CEO?
W CEO. Wcześniej co chwilę zmieniały się rządy i ministrowie edukacji, więc za którymś razem Jacek Strzemieczny zdecydował, że ważniejsza jest dla niego edukacja niż wytyczne nowych ministrów. Odszedł z ministerstwa i w 1994 roku powstało CEO jako jedna z pierwszych, organizacji pozarządowych zajmująca się edukacją w sensie systemowym.
A, jakby to powiedzieć, głębsza geneza tej znajomości? Skąd się wzięliście?
W 1980 roku zaraz po Sierpniu kilkoro moich znajomych, w tym Jacek, założyło alternatywne przedszkole na Ursynowie. Dowiedziałam się, że szukają jeszcze kogoś do pracy z dziećmi, a ja wtedy właśnie skończyłam studia na kierunku handel zagraniczny i absolutnie nie miałam ochoty zaczynać pracy w PRL-owskiej nadal centrali handlu zagranicznego, więc poszłam do eksperymentalnego przedszkola. To było zresztą powszechne, wszyscy poczuli wtedy powiew wolności i chcieli robić coś sensownego i innego niż codzienna szarzyzna. A gdy nastał stan wojenny, już w ogóle szukali alternatyw i tak z tej naszej grupy Andrzej Szeniawski wyjechał do miejscowości Pupki koło Olsztyna. Odziedziczył gospodarstwo rolne i tam w latach osiemdziesiątych zaczęli się zjeżdżać ludzie, którzy szukali jakiejś innej formuły życia poza opresyjnym systemem.
Do takiej jakby komuny? Innej niż ta dookoła?
Nie do końca komuny, to się nazywało “spółka”. Było kilka par czy też par z dziećmi, które najpierw gospodarowały wspólnie, a potem właściwie powoli każda z nich znajdowała jakiś opuszczony dom w okolicy, który można było kupić od gminy. No i myśmy się tam spotykali, a równolegle w Warszawie przez całe lata osiemdziesiąte z Jackiem Strzemiecznym prowadziliśmy różne działania społeczne, w tym przedszkole i szkolenia dla wychowawców i nauczycieli. Po 1989 roku Andrzej Szeniawski zaczął działać w samorządzie gminnym w Jonkowie, a potem powiatowym w Olsztynie, a my działaliśmy w Warszawie. Ja pracowałam dalej w ośrodku rozwoju umiejętności wychowawczych, który się przekształcił w warszawską poradnię OPTA, która istnieje do tej pory. W 1992 r. zaczęliśmy działać jako filia jednej z organizacji edukacyjnych, a w 1994 r. założyliśmy z Jackiem i Andrzejem Centrum Edukacji Obywatelskiej. Bardzo nam tu pomogła wizja Andrzeja Szeniawskiego, który wierzył, że to samorząd lokalny jest miejscem, gdzie trzeba koncentrować działania edukacyjne. Myśmy pokazywali, że jeśli uczę demokracji i partycypacji, to robię to przez demokrację i partycypację w szkole.
A jak?
Po pierwsze, przez projekty uczniowskie, czyli naukę zespołowej pracy, gdzie się szuka problemów czy wyzwań, gdzie się diagnozuje tę zastaną sytuację, najlepiej lokalną, ale zawsze realną i proponuje jakieś sposoby jej rozwiązania i w miarę możliwości tę zmianę realizuje. Po drugie – od 1997 roku organizowaliśmy w szkołach średnich debaty pod hasłem: „Co powinno się znaleźć w konstytucji?”. Szkoliliśmy nauczycielki i nauczycieli, tworzyliśmy wskazówki do prowadzenia debat, tworzyliśmy materiały pomocnicze, pokazywaliśmy, co różne partie chciałyby zapisać w konstytucji, a przede wszystkim pytaliśmy młodych, co oni proponują. Te debaty dotyczyły poważnych kwestii ustrojowych, w tym praw i wolności. Co zresztą wywoływało spore kontrowersje, bo zamieniało się w rozmowy o karze śmierci, równouprawnieniu osób odmiennej orientacji seksualnej, prawach społecznych czy ekonomicznych, na przykład do mieszkania. Miało to głęboki sens, bo na przykład wszyscy popierali zasadę sprawiedliwości społecznej w konstytucji, ale trochę nie było wiadomo, co to ma konkretnie oznaczać. Więc myśmy wybierali takie tematy, które dobrze ilustrowały główne dylematy konstytucyjne. Co ciekawe, jednym z uczestników naszych szkoleń był nawet minister Piontkowski.
I w ile osób to robiliście?
To nie był duży zespół, około dziesięciu osób. Jacek, Andrzej, ja, Paweł Witczak. Byli z nami też Maciek Maksymów, Lilka Rzeżuska, Artur Krupiński. Szukaliśmy też ludzi, którzy chcą to robić w terenie i kształciliśmy trenerów, trenerki nowoczesnej edukacji. Od początku było takie założenie, że to nie mają być po prostu materiały dla nauczycieli, to musi być cały system przekładania tych mądrych eksperckich rzeczy na to, co się dzieje na lekcjach. Wiedzieliśmy, że musimy stworzyć szerokie grono takich liderów, liderek edukacji obywatelskiej, prawnej i konstytucyjnej. Teraz spotykam ich często w różnych miejscach. Rzeczywiście stali się społecznymi liderami. Poszli w kierunku lokalnych władz oświatowych, ośrodków rozwoju edukacji, kuratoriów, zakładali własne fundacje. To był taki krąg ludzi z dobrą energią, coś pomiędzy pospolitym ruszeniem a jakąś powiedzmy, małą armią. Armią edukatorek i edukatorów. No ale, jak ktoś się podejmował edukacji obywatelskiej, to musiał mieć w sobie wolność i energię.
Wysyłaliście listy, namawialiście do udziału w programie… Nauczycielki odpisywały?
Wysyłaliśmy listy, bo nie było maili. A jak się pojawiły maile, to zaraz potem ukradli nam komputer (śmiech). Ale sporo zaproszeń szło też do władz samorządowych, a nie szkół, bo to samorządy podejmowały decyzje o wprowadzeniu programu KOSS do swoich placówek, no i finansowały dodatkowe godziny pracy nauczycieli w szkołach.
Czyli finansował to samorząd. Kto jeszcze?
Korzystaliśmy też ze środków europejskich z programów akcesyjnych, no i wspomnianej już współpracy z Columbus University. Na edukację obywatelską, prawną i konstytucyjną był grant amerykańskiej fundacji The Pew Charitable Trust, która zaczęła prowadzić działania w Europie Środkowo-Wschodniej. Z ministerstwem zawsze było raczej trudno.
I samorządy płaciły za to, że ich uczniowie krytykowali?
Chyba jeszcze nie było takiej świadomości, że aktywność obywatelska rodzi problemy. Owszem były zaskoczenia. Uczniowie na przykład w projekcie zrobili ankietę, czego potrzebuje społeczność i nagle władza się dowiadywała, że to nie jest remont ratusza, ale nowy most, bo ludzie po starym boją się jeździć. Takich sytuacji było więcej, ale generalnie władza widziała interes w tym, żeby uczyć młodych ludzi zaangażowania, samorządności lokalnej i uczniowskiej. A nasz program KOSS mówił o tym, kto za jakie decyzje odpowiada, skąd się bierze i co robi rada gminy, wójt czy burmistrz. Inna rzecz, że na początku lat 90. było dużo wolności. Dyrektorom i nauczycielom, a także uczniom łatwiej się było angażować, bo nie mieli tysiąca różnych obowiązków. Nie było na przykład egzaminów o tak dużej stawce. Były tylko te maturalne, z pewnością mniej obiektywne niż teraz, ale bardziej przyjazne. Dominowało poczucie, że teraz, gdy skończył się PRL, można wreszcie robić to, co uważamy za sensowne. No i nie było też takiej polaryzacji, jak dziś. To utrudnia edukację obywatelską (i historyczną), bo z obu stron padają oskarżenia, że to nie edukacja, tylko indoktrynacja.
To wszystko tak pięknie brzmi, warszawsko, wielkomiejsko. Na sto procent robiły to tak zwane dobre warszawskie gimnazja i licea, ale poza Warszawą i pięcioma miastami nikt. Zgoda?
Kompletnie się mylisz. To nam się naprawdę udało. W programach CEO od początku brało udział dużo małych miast i wiejskich gmin. Dąbrowa Białostocka, Łapy, Nowa Ruda i inne małe miejscowości z Dolnego Śląska, Podkarpacia, Podlasia i Pomorza, dosłownie z całej Polski. One równoważyły duże miasta. Myśmy od początku mieli wizję, że edukacja obywatelska musi się odbywać lokalnie i regionalnie. I to był dobry wybór. Z czasem okazało się, że w dużych miastach jest coraz trudniej przekonać szkoły do dodatkowych propozycji. Byliśmy bardziej atrakcyjni dla małych miejscowości, w których się niewiele działo, a szkoła stawała się lokalnym centrum życia społecznego. Ale czasami obywatelskie działanie rodziło krytykę.
Indoktrynacja młodych?
Z dużą krytyką spotkaliśmy się chyba w 1995 rok przy okazji wyborów prezydenckich, gdy po raz pierwszy prowadziliśmy program Młodzi Głosują. Aleksander Kwaśniewski ostro rywalizował wtedy z Lechem Wałęsą i zarzucano nam, że wciągamy młodych do polityki i podejrzliwie pytano, kto nas finansuje. Ale to też oznaczało, że trafiliśmy pod strzechy.
No ale wciąż mówimy o edukacji obywatelskiej, a przecież CEO zajmuje się też dydaktyką i pracą z nauczycielami wszystkich przedmiotów, kiedy to się zmieniło?
A tak, szybko zrozumieliśmy, że same lekcje wiedzy o społeczeństwie, a nawet ciekawe projekty obywatelskie nie zmieniają szkoły, że trzeba zmienić nasz sposób myślenia o nauczaniu, ocenianiu, dobrym traktowaniu się nawzajem, że tego się nie da zamknąć w jednym przedmiocie. I tak z czasem zaczęliśmy iść w stronę rozwiązań, które zmieniają prowadzenie zajęć w trakcie różnych przedmiotów, a nawet poza zajęciami lekcyjnymi. W stroną pracy projektowej i innych strategii angażowania uczennic i uczniów – dyskusji, debat, odgrywania ról, pracy zespołowej, krytycznej analizy tekstów, studiów przypadku, gier edukacyjnych. Wtedy to było nowe, zresztą do tej pory nie jest powszechne. Wszyscy o tym słyszeli, ale nadal wiele zajęć prowadzonych jest w sposób tradycyjny, żeby nie powiedzieć archaiczny: wykład lub kawałek tekstu z podręcznika, rozwiązanie kilku ćwiczeń, odpytanie, zadanie domowe albo zapowiedź sprawdzianu jako głównego motywatora do nauki. W końcówce lat dziewięćdziesiątych zachęcaliśmy do patrzenia na cały zespół nauczycielski jako społeczność uczącą się, czyli taką, która razem rozwiązuje problemy, wymienia się pomysłami, w której można się przyznać do trudności i prosić o wsparcie. Nawet pamiętam taki właśnie zwrot, którego używaliśmy, ale okazał się za ambitny: „krytyczni przyjaciele”. No więc nie udało się wprowadzić krytycznych przyjaciół do szkół. Poziom lęku przed krytyką i oceną był i nadal jest ogromny. A wspólne rozwiązywanie moich problemów jako nauczyciela (czy naszych problemów jako zespołu nauczycielskiego) choćby przedmiotowego lub wychowawczego jest nadal bardzo trudne. Nie tylko zresztą w Polsce. Ale nie rezygnujemy. Dlatego skupiliśmy się na strategiach nauczania, a właściwie – uczenia się. W jakimś sensie sprzyjały nam okoliczności, bo nasze podejście idealnie nadawało się do powstających gimnazjów. Wtedy nawet dostaliśmy wyróżnienie z Ministerstwa Edukacji Narodowej za nową formułę edukacji obywatelskiej. To był czas kiedy prawie połowa polskich szkół zaczęła uczyć według naszych materiałów. Ja do tej pory za tym tęsknię. To się wszystko skończyło się wraz z narodzinami „oligopolu” dużych koncernów wydawniczych.
Dobre recenzje KOSSA, podręcznika do WOS od CEO, pojawiają się do tej pory. Został właśnie zaktualizowany i ma nowy numer dopuszczenia. Zachęcamy do kupowania go, z dotacją. Ale fakt, na rynku wydawniczym jesteśmy marginalizowani.
Tak, to się wtedy z WOSem bardzo udało. Wyjść poza ściany klasy, poza mury szkoły i robić rzeczy, które są potrzebne. W kontakcie z mieszkańcami. My mówiliśmy: jak robicie project, zróbcie jego końcową prezentację w ratuszu lub parku. I ludzie przychodzili: dziesiątkami, setkami. A dla nas najważniejsze było, że przychodzili nauczyciele wszystkich przedmiotów. Przychodzili i pytali, czy nie możnaby podobnie uczyć na polskim? Na historii? A my odpowiadaliśmy. Pojawił odkrywanie śladów dawnych mieszkańców swoich miejscowości – Żydów, Niemców, Ukraińców, Tatarów i innych mniejszości. A to dzieci „odkryły” jakiś zbór protestancki zmieniony przez komunistów na skład, a to na radzie gminy wyszła od dzieci propozycja zmiany nazwy ulicy. To był taki moment, kiedy – dzięki gimnazjom, powstały nowe zespoły nauczycielskie i często trafiali się w nich pasjonaci, a także energiczni i odważni dyrektorzy i dyrektorki. Pojawiły się też spore fundusze europejskie na rozwijanie kompetencji w gimnazjach. To był idealny moment na całościowe podejście do jakości pracy placówek, na „szkołę uczącą się”, bo tak do dziś nazywa się ten program w CEO.
Rozumiem, że to taki drugi oddech organizacji. Pierwszy to próżnia z początku lat dziewięćdziesiątych, a drugi oddech – gimnazja.
Tak. Dla samorządów gimnazja były oczkiem w głowie. Budowały nowe budynki, remontowały i wyposażały stare. Chciały pokazać, jak świetnie potrafią to zorganizować. To był moment, kiedy wyniki polskich 15-latków w międzynarodowym badaniu PISA tak skoczyły w górę, że przyjeżdżały do nas wycieczki z Niemiec, Wielkiej Brytanii i całego świata, żeby się dowiedzieć, jak to się stało. Ten sukces wynikał z jednej strony z tej nowej energii nauczycieli, a z drugiej z tego, że PISA łapała piętnastolatki jeszcze w gimnazjach, kiedy im się chciało, kiedy jeszcze nie trafili do szkół zawodowych czy przeciążonych nauką liceów.
Zresztą i nam się wtedy wydawało, że to jest nowy wiatr i wykorzystaliśmy to. Przykład: na chwilę przed wstąpieniem do Unii Europejskiej pojawiło się rozporządzenie ministra edukacji dotyczące wewnętrznej ewaluacji szkół, ale nie bardzo było wiadomo, jak się za to zabrać. Kuratoria uznały, że taki model zespołowego planowania i wdrażania zmian, jaki myśmy zaproponowali w programie „Szkoła z klasą”, może być formułą tej ewaluacji wewnętrznej.
W ten sposób trafiło do nas dziesięć tysięcy szkół, które same pracowały i się oceniały według sześciu standardów szkoły z klasą. Każdy ze standardów był starannie rozpisany na przykładowe zadania do wyboru, które w szkole realizowały zespoły nauczycielskie z udziałem uczniów i rodziców.
Tak czy inaczej, nasze propozycje dobrze trafiły w potrzeby szkół. Mieliśmy system patronatów instytucjonalnych i indywidualnych, a jednym z naszych patronów został nawet prezydent Aleksander Kwaśniewski. I tak weszliśmy w drugą dekadę działalności. Zaczęliśmy wtedy pokazywać, na czym polega ocenianie kształtujące. Dzięki CEO to pojęcie weszło do języka, a Danuta Sterna została guru ruchu na rzecz oceniania, które pomaga się uczyć. Zaczęliśmy też rozwijać programy edukacji globalnej i klimatycznej. W 2009 wymyśliliśmy i przeprowadziliśmy Latarnika Wyborczego, który sprawił, że wyszliśmy nieco ze szkół.
I tak sobie myślę, patrząc na ten początek CEO, że choć staliśmy się dużą organizacją, wciąż zachowaliśmy tego ducha pierwszych lat. Nadal ośmielamy się sami i ośmielamy szkoły do zajmowania się tematami, które są trudne, jak historia lokalna i jej niepamięć, demokracja, prawa człowieka czy polityka, rozumiana nie jako walka partyjna, a sztuka debaty i mądrego rządzenia państwem.
Ta odwaga w poruszaniu trudnych tematów stała się jedną z naszych specjalności. Co zresztą widać już dużo, dużo później, przy okazji zmiany władzy w 2015, kiedy za tę odwagę musieliśmy trochę zapłacić, choć nasze działanie nie polegało nigdy na wywieraniu presji na szkoły czy nauczycieli.
A coś nie wyszło, jeśli mogę spytać?
Możesz. Bo i inni pytają. Słyszę czasem: „no, skoro żeście tak tę edukację obywatelską rozwijali, to dlaczego populiści i nacjonaliści mieli i nadal mają tak wysokie poparcie?” Nie mam tu prostej odpowiedzi. Po pierwsze uważam, że edukacja obywatelska to praca, która nigdy się nie kończy i którą wykonywaliśmy najlepiej, jak potrafiliśmy, choć pewnie można było zrobić jeszcze więcej… A poza tym nie jest tak źle: Polki i Polacy są w europejskiej czołówce poparcia dla liberalnej demokracji. Po drugie w wielu innych krajach coś się dzieje złego z postawami obywatelskimi młodych ludzi, zwłaszcza mężczyzn. Nikt nie ma na razie dobrego pomysłu, jak o nich zadbać i jak zapobiec prawicowej radykalizacji poglądów.
A dlaczego nie mówisz o szkołach, tylko od razu o całym społeczeństwie?
Bo tu nie chodzi wyłącznie o szkołę, nie chodzi nawet wyłącznie o Polskę. Cały świat się dziś wyraźnie chwieje i trzeba nie tylko mądrej edukacji obywatelskiej, globalnej i klimatycznej, potrzeba bardziej fundamentalnej zmiany społecznej i kulturowej. Szkoła, edukacja, uczenie oparte na solidnej wiedzy i dobrych relacjach, to może być najkrótsza dziś droga w stronę lepszej przyszłości.
Konstruktywne doświadczenie szkolne może dużo zmienić. Takie pytania: Czy szkoła widzi nasze potrzeby i problemy? Czy mamy wpływ na to, co się dzieje w szkole, czy też o wszystkim decyduje dyrekcja? Czy liczą się głównie nasze oceny, czy coś jeszcze? Czy nauczycielki i nauczyciele są naszymi sojusznikami w nauce i w życiu? Czy jeśli popełniamy błędy, to możemy się poprawiać i ktoś nam powie, jak to zrobić?
Pozytywne odpowiedzi na te pytania budują pozytywne nastawienie do świata. Bo nauka i życie wśród ludzi to wieczne poprawianie się, a nie bycie dobrym od początku. Więc OK, zaczynaliśmy od edukacji obywatelskiej i budowania podmiotowości, tworzenia dobrych relacji i zaufania zamiast struktur kontroli i lęku, ale punktem dojścia była i jest głębsza społeczna zmiana. padku dzieci w wieku 7-14 lat.
Rozmowę prowadził Wojciech Albiński. Zdjęcia tortów pochodzą z konferencji i wydarzeń CEO, styczeń-czerwiec 2024. Podręcznik do Wiedzy o społeczeństwie dla szkół podstawowych można zamówić tutaj.
ekspertka edukacyjna i współzałożycielka Centrum Edukacji Obywatelskiej. W latach 1994-2018 członkini zarządu i wiceprezeska Fundacji. Więcej